Scena zbrodni. Park, Polański i przestępca.
Jaromir Król
SCENA ZBRODNI
Park, Polański i przestępca
Tekst jest poszerzoną wersją artykułu opublikowanego w nr. 36 (870) Tygodnika „Przegląd”.
Park Krakowski to skrawek zieleni w sercu Krakowa, na tyle niewielki, iż z okien niepozornego budynku przy jego północnym krańcu swobodnie da się go objąć wzrokiem. Wśród traw ledwo widać dwie szare, niemal zlewające się z ziemią plamy, w których dopiero z bliska można rozpoznać ciężkie, betonowe płyty, jakby porzucone we wgłębieniach leżących po przeciwległych stronach parku. Choć codziennie mijają je dziesiątki ludzi, nikt nie zwraca na nie uwagi; niektórzy zauważają ich istnienie dopiero zapytani, czy cokolwiek o nich wiedzą. Odpowiedzi padają różne, najczęściej mylne. Szarość betonu kojarzona jest zwykle z latami 70. Kilku przechodniów zgaduje trafnie, choć z niepewnością – jakiś poniemiecki bunkier?
|
Znacznie większą rozpoznawalność ma niepozorny budynek – dzisiaj gmach przy Placu Inwalidów 3 jest oddziałem Narodowego Funduszu Zdrowia, ale wmurowana przy wejściu tablica przypomina, że niegdyś znajdowała się tu siedziba Urzędu Bezpieczeństwa. Tymczasem to właśnie betonowe płyty kryją historię jednego z najniezwyklejszych wydarzeń w dziejach powojennego Krakowa. Ponad 60 lat temu to właśnie tutaj z rąk zapomnianego dziś seryjnego zabójcy ledwo uszedł bowiem z życiem Roman Polański.
Kolarz z getta
Latem 1949 roku niewiele osób dałoby Polańskiemu piętnaście lat. Przyszły tytan filmu sprawiał wrażenie znacznie młodszego niż głosiła to metryka, co zresztą miało pozostać prawidłowością przez całe jego życie. Wygląd nastolatka nie sugerował też żadnych traumatycznych przeżyć; niewielu wiedziało, że za bystrym spojrzeniem niskiego młodzieńca o lekko odstających uszach kryje się żydowskie pochodzenie i wciąż świeże wspomnienia koszmarów krakowskiego getta oraz ucieczek przed SS, gestapo i szmalcownikami. Roman niechętnie opowiadał o tych latach i wolał skupiać się na teraźniejszości. Gotowość stawienia czoła wspomnieniom II wojny światowej poczuć miał dopiero pół wieku później, co zaowocowało powstaniem „Pianisty” i Oscarem. Tymczasem jednak los gotował mu kolejną próbę, podczas której ponownie miał otrzeć się o śmierć.
Tego czerwcowego popołudnia Polański siedział na trybunach miejskiego stadionu i czekał na koniec amatorskiego meczu tenisa. Przyszedł kibicować Marianowi Skalnemu, koledze z sekcji kolarskiej Klubu Sportowego Cracovia.
Rower był wówczas największą pasją Romana. Chłopak interesował się też od dawna aktorstwem i teatrem, jednak w mniejszym stopniu. O ile pokazy aktorskie były ciekawym i przydatnym hobby, które pozwoliło mu przezwyciężyć młodzieńczą nieśmiałość i dodało pewności siebie, o tyle dwa kółka były czymś znacznie poważniejszym: Polański planował związać z nimi swe dorosłe życie. Uwielbiał kolarstwo i trenował je z poświęceniem – potrafił przejechać nawet 200 kilometrów dziennie niemal pustą wówczas szosą z Krakowa do Zakopanego. W wyobraźni nieraz przenosił się na podium, zwycięski, triumfujący, pławiący się w podziwie widzów. Teraz też na moment zapomniał o ostatnich chwilach meczu i pogrążył w myślach. Rozwiało je, jak zwykle, starcie z szarą rzeczywistością: Roman dobrze wiedział, iż bez porządnego roweru wizja miała pozostać tylko marzeniem. Jego rozklekotany bicykl nie nadawał się do startu w żadnych zawodach, a o solidny rower wyścigowy nie było w powojennej Polsce łatwo. Największą renomą cieszyły się jednoślady przedwojenne – słowo to szybko stało się w nowej rzeczywistości synonimem najwyższej, niedoścignionej jakości – jednak trafienie na taki rower było jak polowanie na jednorożca. Handlarze czasem przywozili je na popularne krakowskie targowisko zwane Tandetą, ale ceny, jakich żądali, wielokrotnie przekraczały możliwości finansowe chłopaka. Ojciec Romana nie traktował zaś hobby syna poważnie i nie chciał nawet słyszeć o kupnie „wyścigówki”. Polański junior nie poddawał się jednak i skrzętnie odkładał gotówkę z myślą o uzbieraniu odpowiedniej sumy.
Obok Polańskiego usiadł jakiś nieznajomy.
- Dobrze grają – zagadnął. Polański przytaknął. Rozmowa rozwinęła się i nie przerwał jej koniec meczu: gdy zdyszany Marian wrócił do kolegi, mężczyzna przywitał się także z nim.
- Jestem Janusz – oznajmił. – Janusz Dziuba.
Konwersacja wkrótce zeszła na temat kolarstwa, zbliżających się letnich zawodów i nieustającej nadziei Romana na wzięcie w nich udziału. Dziuba, który uważnie słuchał rozentuzjazmowanych nastolatków, ożywił się na dźwięk tych słów.
- A wiecie, ja mam rower do sprzedania – wtrącił. – Przedwojenny.
Polańskiemu aż zaparło dech w piersiach: przedwojenny! Zarzucił Dziubę pytaniami jak serią z pistoletu maszynowego. Nowy znajomy nie miał pojęcia o kolarstwie, ale opis pojazdu utwierdzał Romana w przekonaniu, że rower był jak wyjęty z jego największego marzenia. Teraz leżał na strychu u jakiejś starszej pani i zbierał kurz, wyjaśniał Dziuba, a przecież lepiej byłoby, gdyby trafił do kogoś, komu mógłby się naprawdę przydać. Wydawało się, iż mimo różnicy wieku obdarzył chłopców sympatią i nie miał nic przeciw oddaniu roweru w ich ręce. W końcu przyszła pora na najtrudniejsze z pytań: ile? Dziuba rzucił cenę, tak korzystną, iż zdawała się nieprawdopodobna. Roman szybko przeliczył w myślach swe niewielkie oszczędności. Gdyby sprzedał swój obecny rower, mógłby swobodnie zebrać kwotę, jakiej oczekiwał Dziuba. Nie wahał się ani chwili.
|
Cudowne zrządzenie losu
Polański wracał do domu uskrzydlony. Od dawna czuł, iż do pełni szczęścia brakowało mu tylko roweru z prawdziwego zdarzenia, teraz zaś opatrzność postawiła na jego drodze człowieka, który miał mu to szczęście zapewnić. Instynkt podpowiadał mu wprawdzie, iż powinien potraktować obietnice Dziuby z ostrożnością, jednak radość wypierała wątpliwości. „Miał taką uczciwą, zwykłą twarz”, wspominał wiele lat później.
Dziuba podał mu adres, pod którym znajdować miał się przedwojenny skarb. Gdy Polański pojawił się na miejscu, nie zastał Dziuby; co więcej, nikt nie słyszał tam o żadnym Januszu ani nawet nie kojarzył go z opisu. Zdruzgotany Polański doszedł do wniosku, że ktoś – albo on, albo sam Dziuba – musiał przekręcić adres. Wydawało się, że okazja marzeń miała pozostać właśnie tym – kolejnym nieosiągalnym marzeniem.
Parę dni później Polański krążył po Tandecie, jak zwykle rozglądając się za rowerami, gdy nagle wyrosła przed nim znajoma sylwetka.
- Romek! – powitał go przyjaźnie Janusz Dziuba. Polański stanął jak wryty. Natychmiast zarzucił mężczyznę pytaniami. Co z rowerem? Jest jeszcze do sprzedaży?
Ależ tak, zapewnił go Dziuba: umowa stoi! Zaproponował Romanowi spotkanie w Parku Krakowskim, w czwartkowy wieczór.
Krew w mroku
Czwartek 30 czerwca 1949 roku był chłodnym, deszczowym dniem. Wieczorem Park Krakowski był już pusty i oprócz nielicznych przechodniów pojawiał się w nim co jakiś czas tylko strażnik.
Polański nie przyszedł na miejsce sam – Marian Skalny nalegał, iż będzie mu towarzyszyć podczas transakcji. Coś w zachowaniu Dziuby wzbudziło jego podejrzenia – uważał, że rower może pochodzić z tzw. szabru, plagi masowego okradania domów opuszczonych przez uciekające przed wojną rodziny. Polański miał podobne odczucia, jednak starał się je zagłuszyć: ostatecznie nawet jeśli Dziuba był szabrownikiem, nie musiało to przecież oznaczać, że wymarzony rower wyścigowy, który znalazł się już w zasięgu ręki, również pochodził z kradzieży.
|
Choć z perspektywy piętnastoletniego Polańskiego Dziuba mógł wydawać się doświadczonym mężczyzną, był w rzeczywistości człowiekiem młodym – w chwili spotkania na stadionie miał zaledwie 22 lata. Doświadczenia w rzeczy samej nie brakowało mu, jednak nie miało ono nic wspólnego z kolarstwem, o czym Polański miał się niebawem przekonać.
Dziuba spóźnił się na spotkanie. Gdy wreszcie dotarł na miejsce, nie prowadził roweru – zamiast tego ściskał pod pachą jakiś przedmiot owinięty w gazetę. Na widok Mariana zmarszczył brwi.
- Co to za jeden? – szepnął niezadowolonym tonem do Polańskiego. Roman skwapliwie zapewnił, że kolega jest w porządku i że przecież poznali się już wcześniej. Przeczucie, iż jednoślad był kradziony, zaczynało graniczyć z pewnością – z jakiego bowiem innego powodu Dziuba mógł z taką niechęcią przyjąć obecność drugiego chłopaka? Dziuba zasępił się na moment, lecz w końcu zaakceptował obecność Mariana.
- Gdzie rower? – spytał Polański. Dziuba wyciągnął rękę ku pobliskiej betonowej płycie i ziejącemu w niej ciemnemu otworowi.
- W bunkrze – odparł. Polański od razu chciał ruszyć w stronę tunelu, jednak Dziuba się nie śpieszył. Zdawało się, że z jakiejś przyczyny zwleka z transakcją. Skinął na Romana dopiero wtedy, gdy stojący nieopodal strażnik odszedł trochę dalej.
Biegnący przez park schron przeciwlotniczy miał zaledwie pięć lat, jednak był już mocno zdewastowany. Wojnę przetrwał w stosunkowo dobrym stanie, ale po 1945 roku stał się miejscem pijatyk i awantur okolicznego marginesu. Zionący z ciasnego wejścia odór przyprawiał Polańskiego o mdłości, a ciemności korytarza nie wzbudzały zaufania, jednak świadomość, iż kilkanaście metrów dalej czekał w ukryciu przedwojenny rower, stłumiła wątpliwości. Roman po raz kolejny odpędził głos instynktu. Starał się też zagłuszyć poczucie winy – skoro Dziuba ukrył rower w takim miejscu, było już oczywiste, iż jednoślad pochodził z kradzieży. Polański sprzedał już jednak swój stary pojazd i było za późno na wycofanie się z transakcji. Zamiast tego, idąc ku wejściu do schronu, myślał o coraz bliższym starcie w wyścigach. Marian chciał dołączyć do kolegi, jednak Dziuba ostrym tonem kazał mu zaczekać.
Nawet w mroku wąski, owalny tunel, wysoki na niecałe dwa metry, mógł przyprawić o klaustrofobię. W dodatku chrzęszczące pod butami szkło rozbitych butelek nie było najgorszym, na co można było nadepnąć: bywalcy bunkra uczynili z niego publiczny szalet. Dziuba oderwał i podpalił kawałek gazety. Szedł przodem, oświetlając płonącym rulonem cuchnące podłoże.
- Te świnie wszędzie srają – burknął. Po kilkudziesięciu krokach wskazał zakręt korytarza.
- Rower jest tam – powiedział i puścił chłopca przodem. Gdy Polański wyminął Dziubę, papierowa pochodnia nagle zgasła i tunel pogrążył się w mroku. Roman stąpał ostrożnie i wyciągniętą przed siebie dłonią dotykał ściany, by nie stracić orientacji.
Wstrząs był równie niespodziewany, co dezorientujący. Minęła chwila, zanim Polański zdał sobie sprawę, że z jakiejś przyczyny leży na wilgotnym, brudnym betonie. Jego pierwszą myślą było, iż wodząc ręką po ścianie bunkra, dotknął odsłoniętego przewodu elektrycznego. Prawda dotarła jednak doń dość szybko – Dziuba ukląkł bowiem obok niego, jednak zamiast pomóc, zaczął go pospiesznie przeszukiwać. Obok Polańskiego z głuchym dźwiękiem wylądował owinięty w gazetę ciężki brukowiec, którym Dziuba zdzielił go w głowę.
- Gdzie forsa? – syknął napastnik.
- U Mariana – odparł słabym głosem Polański. Ledwo słyszał słowa Dziuby, myślał zaś tylko o jednym: nie pozwolić złoczyńcy zabrać dobytku. Dziuba nie dał się jednak nabrać – kilkoma wprawnymi ruchami wywrócił kieszenie chłopca i zabrał mu portfel oraz pożyczony od ojca zegarek. Z łupem w ręku odwrócił się na pięcie i wybiegł z bunkra.
Czerwony ślad
Polański czuł w ustach słony smak. Głowa pulsowała mu bólem, a oczy zalewało coś ciepłego i piekącego. Ledwo widząc, resztką sił zaczął czołgać się ku najbliższemu źródłu światła – ujściu wentylacyjnemu. Wspiął się z trudem i próbował rozejrzeć wokół: z bliska biegł w jego stronę zdyszany Marian. Zatrzymał się i wpatrywał w Romana z pobladłą twarzą.
- Jezus Maria, ale cię załatwił! – krzyknął.
- Wszystko zabrał – wyszeptał Polański.
- Czekaj! – zawołał kolega i ruszył dokądś biegiem.
|
Polański wynurzył się z czeluści bunkra półżywy. Ściskał rozbitą głowę dłońmi, a krew ściekała po nich, barwiąc mu przedramiona i brudząc odzież. Zimny, siąpiący wciąż deszcz spłukiwał ją niczym upiorny prysznic. Przechodząca pobliską jezdnią kobieta dostrzegła słaniającego się chłopca i podeszła z przerażeniem; półprzytomny Polański chwycił ją za połę płaszcza i zostawił czerwony ślad dłoni. „Rozzłościła się i odskoczyła”, wspominał później. Na drodze z łoskotem przystanęła miejska śmieciarka.
- Romek! – krzyknął ktoś. Polański zamrugał i z trudem skupił wzrok na wołającym: z kabiny ciężarówki gwałtownie machał rękami Marian. Polański pokuśtykał w stronę kolegi. Zachwiał się i upadłby, gdyby stojący na schodach śmieciarki robotnik nie chwycił go za ramię. Drzwi kabiny otwarły się i Polański zaniemówił: wewnątrz, przytrzymywany przez kierowcę, siedział Janusz Dziuba.
Areszt obywatelski
Śmieciarka okrążała właśnie Plac Inwalidów, gdy kierowca ujrzał jakiegoś chłopaka, pędzącego przez park za uciekającym mężczyzną. Jednocześnie dostrzegł drugiego chłopca, zalanego krwią i słaniającego się na nogach przy wyjściu z bunkra. Dodał gazu i odciął Dziubie drogę, podczas gdy kolega wyskoczył z kabiny i złapał uciekiniera. Słowa zadyszanego Mariana Skalnego wyjaśniły sprawę.
Teraz Dziuba przybrał maskę spokojnego niewiniątka i zrelaksowanym tonem przekonywał robotników, że doszło do nieporozumienia. Zwinnym gestem spróbował wcisnąć Polańskiemu zrabowany portfel i zegarek. Kierowca ujrzał manewr i powstrzymał Dziubę stanowczym gestem.
- Nie bierz tego – ostrzegł Polańskiego. – Pokażemy milicji.
I, w rzeczy samej, pokazali. Na komisariacie Dziuba zachowywał się spokojnie, wręcz wesoło. Śmiał się i mrugał do milicjantów, gdy ci spisywali jego dane i wraz ze skradzionym zegarkiem pieczętowali też skórzany pasek napastnika, choć tez był jak najdalszy zamiaru powieszenia się na nim w celi. Tymczasem Polański czuł coraz większe zmęczenie. Wirowało mu w głowie, a że obmyta rana nie wyglądała aż tak źle, chciał wrócić do domu i zasnąć.
- Mogę już iść? – zapytał milicjanta. Ten skinął głową.
- Jasne – odparł. – Pójdziesz, ale do szpitala.
Mimo protestów Polański wylądował na noszach. W karetce zdał sobie sprawę, że na pytania sanitariusza odpowiada z coraz większym trudem i nie jest w stanie przypomnieć sobie adresu i daty urodzenia; chwilę potem stracił przytomność. Ocknął się na oddziale ratunkowym, gdzie czekało go prześwietlenie i ogolenie głowy. Ten ostatni zabieg przyjął z wyjątkowym niezadowoleniem, które ustąpiło miejsca zaskoczeniu, gdy chirurg wyjawił mu, jak niewiele brakowało, by Dziuba zgruchotał mu czaszkę. Chłopcu wydawało się, że napastnik uderzył tylko raz, tymczasem Dziuba wciąż okładał go już powaliwszy na ziemię. Lekarz znalazł na głowie Romana pięć śladów po silnych ciosach brukowcem.
Bardziej niż konsekwencji zdrowotnych Polański obawiał się jednak awantury w domu – nie dość, że wpakował się w kłopoty z powodu hobby, którym już wystarczająco wiele nerwów napsuł ojcu, to jeszcze, jak sądził, bezpowrotnie stracił zegarek rodzica. Obawy okazały się bezpodstawne – gdy ojciec pojawił się w szpitalu, mówił tylko o uldze, jaką poczuł, usłyszawszy, iż Roman uszedł z życiem. Zapowiedział też, iż gdy lekarze wypuszczą już syna ze szpitala, zabierze go do uzdrowiska w Rabce, by tam w spokoju nabierał sił.
Dziewiąta ofiara
Rekonwalescencja trwała parę tygodni. Gdy opatulony w bandaże Polański wracał do zdrowia w szpitalnym łóżku, odwiedził go milicjant prowadzący śledztwo w sprawie napaści w parku. Polański chętnie rozmawiał z gościem, zwłaszcza gdy stało się już jasne, iż nikt nie będzie robił mu problemów z powodu kupowania kradzionego roweru, i to niezależnie od tego, iż Dziuba nie miał, rzecz jasna, żadnego jednośladu.
- Ile dostanie? – zapytał milicjanta. Ten w odpowiedzi przesunął dłonią po gardle. Polański żachnął się, uznawszy, iż śledczy żartuje sobie z jego poważnego pytania.
- Za to, że mnie uderzył? – spytał.
Milicjant uśmiechnął się niewesoło.
- Chłopcze – powiedział – ciesz się, że masz taką twardą głowę. Inni nie mieli.
|
Wyjaśnił, co ustalono w śledztwie: okazało się, iż niedoszły morderca Polańskiego podał swe prawdziwe nazwisko, lecz w rzeczywistości był imiennikiem przyszłego reżysera. Urodził się jako Roman Janusz Dziuba i używał na zmianę jednego i drugiego imienia. Czasem przedstawiał się też jako Janusz Zenatowicz. Ważniejsza od tożsamości napastnika okazała się jednak jego przestępcza biografia. Polański nie był bowiem pierwszą ofiarą Dziuby. Złoczyńca działał już od pewnego czasu i za każdym razem stosował sprawdzony schemat, podobny do tego, jakiego użył wobec Polańskiego: namierzał ofiarę z gotówką w kieszeni, zdobywał jej zaufanie, zwabiał w ustronne miejsce – tam zaś atakował ciosem w głowę. Przed Polańskim Dziuba zdążył napaść w ten sposób osiem osób. Trzy ofiary nie przeżyły.
Przestępczą karierę Roman Dziuba rozpoczął już jako nastolatek, tuż po wojnie. Plącząc się po zdewastowanej Europie, trafił do Niemiec, podzielonych wówczas na strefy zarządzane przez władze alianckie. Dziuba dotarł do strefy amerykańskiej i skwapliwie korzystał z każdej odkrytej tam okazji do kradzieży. Po napadzie na mieszkańca miasteczka w okolicach Monachium wpadł w ręce amerykańskich żandarmów wojskowych, jednak szybko wyszedł na wolność – Amerykanie zlitowali się nad młodym człowiekiem, który przekonywał ich, że „mścił się za wojnę”. Sporą rolę grały też względy pragmatyczne – tymczasowe władze terytorium strefy amerykańskiej aktywnie prowadziły proces denazyfikacyjny i tropiły tysiące nazistowskich dostojników, zbrodniarzy wojennych i SS-manów. Więzienne cele potrzebne były przede wszystkim dla nich.
Dziuba wrócił do Polski i wcielał swe przestępcze doświadczenie w życie – oszukiwał, kradł, napadał, a wkrótce zaczął zabijać. Dobrał sobie przygodnie poznanego wspólnika, młodszego i nie mającego jeszcze na koncie żadnych kryminalnych dokonań, ale podatnego na wpływy i chętnego do „nauk”. Jedną z pierwszych ofiar zbrodniczego duetu stała się ciotka partnera Dziuby. Dziuba uważnie wysłuchał opowieści o starszej pani, samotnie mieszkającej we wsi pod Rzeszowem, i zaproponował napaść na nią. Wizyty siostrzeńca i jego nowego koleżki staruszka nie przeżyła.
Dziuba nie wtajemniczał jednak wspólnika we wszystkie planowane przestępstwa – nie miał ochoty dzielić się z nim każdym łupem, a poza tym rozzłościło go, gdy jedna z wytypowanych ofiar, nastolatka z Krakowa, zdołała wyrwać się napastnikom i uciec. Winą za niepowodzenie Dziuba obarczył, rzecz jasna, nie siebie, a właśnie swego partnera. Do napaści na Polańskiego przystąpił sam.
Zwrot „seryjny zabójca” pojawił się w słownikach dopiero w latach 80., a spory o to, czy jego autorem był agent FBI Robert Ressler, czy berliński detektyw Ernst Gennat, trwają do dziś. Niezależnie od pochodzenia pojęcia, Kraków doczekał się swych seryjnych zabójców na długo przed jego wejściem do języka. Pierwszym schwytanym w mieście seryjnym zabójcą często nazywa się Władysława Mazurkiewicza – powierzchownie ujmującego psychopatę, który w latach 50. zamordował przynajmniej 6 osób, a z zabójstw uczynił źródło utrzymania – jednak Dziuba wyprzedził go o kilka lat.
Sportowiec-amator Roman Thierry Polański był dziewiątą i ostatnią ofiarą seryjnego zabójcy Romana Janusza Dziuby.
Blizny i echa
Gdy Polański wyszedł ze szpitala, pokaźny bandaż na jego głowie stał się jej honorowym nakryciem, wzbudzającym podziw rówieśników z podwórka. Nawet starsi chłopcy z lepszych rodzin traktowali go teraz jak równego i zapraszali w swe kręgi, ciekawi mrożącej krew w żyłach przygody. Romek opowiadał o czerwcowym wieczorze i pokazywał kolegom pamiątkę, bladą bliznę, która przetrwała ponoć do dziś. Jeszcze skwapliwiej korzystał też z wrażenia, jakie jego przeżycie wywierało na dziewczętach, słuchających historii z szeroko otwartymi oczami. Piętno pozostawione przez Dziubę na głowie przyszłego reżysera było widoczne dla każdego, jednak trwałe ślady tkwiące w jej wnętrzu były znacznie mniej oczywiste. Gdy rozpoczął się proces Dziuby, Polańskiemu oszczędzono konieczności zeznawania, ze względu na młody wiek. Dowody przeciw mordercy były zresztą na tyle solidne, że obecności świadka nie uznano za niezbędną. Tempo śledztwa i procesu było szybkie – Dziubę uznano za winnego i skazano na śmierć niecały kwartał po zatrzymaniu. 26 września 1949 roku został stracony w gmachu krakowskiego aresztu śledczego przy ul. Montelupich. Partner Dziuby trafił za kraty na 15 lat. O wymiarze kary zadecydowało to, iż zdaniem sędziego młody człowiek pozostawał pod przemożnym wpływem Dziuby i przed jego poznaniem nie parał się przestępczą działalnością.
Dla wymiaru sprawiedliwości rozdział Dziuby został tym samym zamknięty, jednak dla Polańskiego odejście oprawcy nie stało się momentem katartycznym. Niewidzialne blizny tkwiły głęboko, a cień traumatycznych wspomnień z mrocznego korytarza miał snuć się za Polańskim przez całe życie. Pierwszy efekt pojawił się dość szybko – kolarstwo, które jeszcze do niedawna wydawało się Romanowi całym życiem i planem na przyszłość, z dnia na dzień stało się perspektywą coraz mniej atrakcyjną. Zamiast ku dwóm kółkom, szesnastolatek zaczął kierować się ku scenie teatralnej, a wkrótce – ku filmowi.
W 1955 r. Polański, studiujący już wówczas na Wydziale Reżyserii łódzkiej Szkoły Filmowej, powrócił do bunkra w Parku Krakowskim i nakręcił tam zdjęcia do swego debiutu. Etiuda nosiła tytuł „Rower”, a jej scenariusz Polański nosił w głowie od dawna. „Rower” dokładnie odtwarzał bowiem spotkanie reżysera z Dziubą i otarcie się o śmierć w mroku tunelu. W filmie (mylonym czasem z nakręconym w tym samym roku przez Silika Sternfelda „Magicznym rowerem”, w którym Polański wystąpił w roli kolarza) w rolę Dziuby wcielił się 22-letni Adam Fiut, reżyser zagrał zaś młodszą wersję samego siebie. Choć również miał 22 lata – dokładnie tyle, ile Dziuba przed sześciu laty – wciąż wyglądał na znacznie młodszego. Nietrudno jednak odgadnąć, iż zdecydował się na rolę nie tylko z tej przyczyny, ale przede wszystkim po to, by uporać się z piętnem koszmarnego przeżycia i oczyścić z niego pamięć. Trudniej szczegółowo wyrokować o efekcie, jako że o samym filmie niewiele więcej dziś wiadomo. Przepadł bez wieści, podobno albo wysłany na konkurs w Rosji i zagubiony gdzieś w Moskwie, albo uszkodzony podczas wywoływania w laboratorium. Polański, ponoć bardzo dumny z „Roweru”, był zdruzgotany stratą. Jeśli miał jednak nadzieję, iż etiuda będzie swoistym egzorcyzmem odprawionym na traumie przeszłości, zabieg nie udał się do końca. Kadry z urywanych wspomnień zdarzenia z 1949 roku reżyser miał odtąd wplatać w sceny swych filmów, lecz nigdy nie zdołał przejąć pełnej kontroli nad ich obecnością we własnych myślach. Po emigracji do Stanów Zjednoczonych przez długi czas czuł panikę pod prysznicem – amerykańskie prysznice to zwykle natryski montowane na stałe u góry kabiny i ciepła, ściekająca po głowie woda zbyt mocno kojarzyła się Polańskiemu ze strugami krwi i deszczu, spływającymi tamtego czerwcowego wieczora po jego twarzy. Wspomnienie było zbyt silne, choć próbował się z nim zetrzeć już w „Matni”, zrealizowanej w 1966 roku. Motyw budzenia się w koszmarnej, niejasnej rzeczywistości i półprzytomnego powrotu do świadomości przewija się zaś w jego filmach regularnie – w „Dziecku Rosemary”, w najbardziej pamiętnej z owych scen, Mia Farrow krzyczy: „To nie sen! To się dzieje naprawdę!”. W jakim stopniu owe nawiązania są celowe, a w jakim wynikają z podświadomości, nie jest jasne; być może nie wie tego nawet sam reżyser, który wiele razy zapewniał, iż filmy są dla niego medium służącym zabawie, a nie opowiadaniu własnej biografii.
Opatrzność spoglądała tymczasem na Polańskiego i czekała, by zainterweniować ponownie – i wystawić słony rachunek. Dwadzieścia lat po czerwcowym zdarzeniu ponownie ocaliła mu życie, a jednocześnie odebrała chęć do jego kontynuowania. W lipcu 1969 reżyser wyjechał do Londynu, by rozpocząć prace nad filmem „Dzień delfina”. Wkrótce po jego wyjeździe wysłańcy samozwańczego guru zbuntowanych wyrzutków Charlesa Mansona wdarli się do przepastnej kalifornijskiej posiadłości przy Cielo Drive 10050 i wymordowali wszystkich mieszkańców, w tym ciężarną ukochaną Polańskiego, aktorkę Sharon Tate. Polański stanął na skraju przepaści. Zamiast w nią rzucił się jednak w wir hollywoodzkiego hedonizmu, w którym nurzał się już wcześniej, a z którego zrezygnował właśnie dla Sharon. Korowód zakazanych rozrywek zakończył się, gdy w 1970 roku wybuchł skandal wokół wykorzystania przez reżysera 13-letniej Samanthy Giebring. Dziuba, paradoksalnie, przydał się wówczas Polańskiemu: reżyser szczegółowo opowiedział o swych traumatycznych przeżyciach kuratorowi sądowemu, Irwinowi Goldowi. Już na wstępie współczucie kuratora wzbudziły żydowskie korzenie Polańskiego, a w miarę, jak rozmówca skwapliwie odkrywał kolejne ze swych tragicznych przejść, Gold traktował go z coraz większą wyrozumiałością. Gdy Polański poruszył kwestię ujścia z życiem z rąk mordercy, Gold zdumiał się, usłyszawszy opowieść z odległych czasów i jeszcze bardziej odległego Krakowa. Poruszony, wystawił Polańskiemu laurkę, która do tego stopnia tłumaczyła reżysera, że aż wzbudziło to obiekcje sędziego.
|
Niewiele ech czerwcowej nocy przetrwało do dziś. Dziuba spoczął w bezimiennym grobie, ślad po „Rowerze” zaginął, a wejście do schronu w Parku Krakowskim blokuje solidny łańcuch. Gdyby Polański nie zdecydował się opowiedzieć historii ponownie, być może pamiętałby dziś o niej już tylko on sam. Trzydzieści lat po próbie z etiudą powrócił jednak do dawnej traumy po raz drugi i jak dotąd ostatni, poświęciwszy jej trzy z prawie pięciuset stron swej autobiografii. Jak zawsze potraktował w niej siebie z przymrużeniem oka, co oddał już w samym tytule „Roman par Polanski” - jako że we francuskim „roman” to powieść, tytuł oznaczał zarówno „Roman, autorstwa Polańskiego”, jak i „Powieść Polańskiego”.
Bibliografia: Roman Polański; Roman by Polanski; William Morrow and Company, Inc; Nowy Jork, 1984.
Pokolenie za pokoleniem mój ród żył w Krakowie od XVII wieku i nikt nie miał pojęcia o tajemnicach owego bunkra. Dzięki za odkrycie kolejnego sekretu Krakowa :)
ReplyDeleteŚwietnie napisany tekst! Bardzo przyjemnie się czytało ;) Zainteresowanym tematem polecam obejrzeć wywiad telewizyjny w którym Polański opowiada o tym zajściu.
ReplyDeletehttps://youtu.be/vd07BmGcYpw?t=1637