PRL z odciskiem palca.
Zimą 1970 roku na polskim rynku księgarskim zadebiutowała książka „W imieniu prawa”, kolekcja reportaży o milicjantach, przestępcach i zakończonych sukcesami śledztwach. W zamierzeniu była tylko kolejnym z wielu wydawanych wówczas zbiorów fabularyzowanych opowieści sądowo-kryminalnych, jednak sprzedała się i przyjęta została tak dobrze, iż postanowiono wydać jej ciąg dalszy (i zresztą tak właśnie go zatytułowano). Gdy „Ciąg dalszy nastąpił” przyjęto na rynku z równym entuzjazmem, redaktorzy wydawnictwa „Książka i Wiedza” nie mieli już wątpliwości, że opisy sukcesów śledczych udało się przekuć w sukces czytelniczy. Stosunkowo skromny debiut był początkiem wielotomowego i wieloletniego cyklu, który łącznie stanowi dziś największy wydany w PRL zbiór milicyjnych opowieści, odzwierciedlających prawdziwe śledztwa.
Seria składa się z 9 tomów o identycznych rozmiarach i stylistyce, od obwolut po liternictwo. Choć nie miały wspólnego nadtytułu, ich charakterystycznych okładek, białych, ozdobionych ogromnym, czarnym odciskiem palca jako jedyną ilustracją, nie sposób pomylić z jakimikolwiek innymi: stanowią one niejako mundur cyklu.
Częste, gdzieniegdzie wręcz obowiązkowe, są dziś narzekania na siermiężną PRL-owską poligrafię, na złej jakości druk, na rozpadające się grzbiety, na niechlujne kolory, na papier, który z każdym nowym tytułem chudł i szarzał… W rzeczywistości jakość poligrafii PRL słabnąć w ten sposób zaczęła w latach 80., z przyczyn zrozumiałych, w obliczu niedoborów, oszczędzania i szukania zastępstw dla brakujących surowców. Seria z odciskiem palca to dziecko lat 70., wydane schludnie i elegancko, na dobrym papierze, z wyraźnym drukiem i staranną redakcją tekstu. Błędów w książkach nie ma, są zaś gustowne, minimalistyczne obwoluty – choć, zapewne nieprzypadkowo, w ostatnich tomach, wydanych pod koniec lat 70., zniknęły one i ustąpiły miejsca już tylko okładkom, niczym jaskółki zwiastujące nadchodzące zmiany. (Zapewne nie przypadkiem też cykl przetrwał dokładnie tyle, ile kadencja Edwarda Gierka. Pierwsza książka wyszła w roku, w którym obejmował rządy, a ostatnia – gdy odchodził; ewentualne kolejne tomy nie ujrzały już światła dziennego). Do końca seria zachowała jednak dobrą jakość, a solidnie szyte grzbiety trzymają się dziarsko nawet po kilku dekadach.
Nie ma zaś w niej ilustracji, z jednym wyjątkiem – w tomie „Szarobłękitni” zamieszczono ogromną, wysokiej jakości wkładkę fotograficzną, wydrukowaną na śnieżnobiałym, grubym papierze kredowym. Niestety, próżno szukać w niej jakichkolwiek zdjęć związanych z opisywanymi sprawami: to po prostu obszerna kolekcja fotografii dokumentujących milicyjne życie, od codziennych zajęć na komendzie, przez ćwiczenia i treningi, po świąteczne parady w galowych mundurach.
Niektóre opublikowane w tomach cyklu opowieści doczekały się wznowień w innych książkach, wydanych poza nim; popularność reportaży milicyjno-sądowych w PRL dorównywała popularności westernów, a może i ją przewyższała. Praktyka reprintu nie były niczym nowym: wiele reportaży w serii to przedruki artykułów, które wcześniej ukazywały się już w prasie, zwłaszcza w periodykach poświęconych pracy milicji. Czołowym z nich był tygodnik „W służbie narodu” i to właśnie z jego redakcji wywodzi się gros autorów, których nazwiska powtarzają się w każdym tomie, jak np. Ryszard Kaczorowski, Romuald Łabanow czy Tadeusz Brytan. Prym wiedzie Barbara Żukowska, która zresztą ma bodaj najlepsze pióro, choć zdarza się jej zapędzać w melodramatyczne, a czasem niemal liryczne opisy sytuacji i wewnętrzne monologi, które odzwierciedlają raczej jej domysły niż rzeczywistość, bowiem często pochodzą od postaci, którym nie było dane dożyć do końca opisywanych w reportażu wydarzeń. Pochwała Barbary Żukowskiej nie oznacza jednak, iż inni autorzy ustępują jej poziomem: większość tekstów napisano ciekawie, we wciągający i adekwatnie dramatyczny sposób.
Co ciekawe, przynajmniej część kadry redaktorskiej „W służbie narodu” pracowała formalnie na etatach milicyjnych, choć tylko na papierze – nie mieli mundurów, legitymacji służbowych ani broni, nie przechodzili szkoleń, nie brali udziału w śledztwach ani w żadnych działaniach urzędowych. W większości byli z powołania, zawodu i wykształcenia dziennikarzami i literatami, ale dzięki owym etatom przez lata otrzymywali oficjalne awanse. Barbara Żukowska, z tego, co udało mi się ustalić, doczekała się np. w ten sposób stopnia podpułkownika.
Są też w cyklu reportaże autorstwa faktycznie czynnych lub emerytowanych milicjantów (niektórzy pisali tylko jednorazowo, inni ewidentnie odkryli w sobie zapał do dzielenia się wspomnieniami na papierze, bowiem powracali w kolejnych tomach), ale i one utrzymane są w stylistyce narracji, nie zaś monotonnych, drewnianych raportów służbowych. Nie uświadczy się w nich zatem tak ekscytujących passusów, jak np.: „Po penetracji terenu stwierdzono obecność zwłok. Zwłoki leżały 127 metrów od skrzyżowania z trasą E-7. Na zwłokach, w okolicy potylicznej, stwierdzono ślady uderzeń obiektem tępokrawędzistym…”. Niektóre teksty bez wątpienia poddano zatem solidnej pracy redakcyjnej.
Część drukowanych już wcześniej reportaży to wersje rozszerzone albo uaktualnione, ale zdarzają się także teksty skrócone w stosunku do prasowych pierwowzorów. Nie mają owe skróty nic wspólnego z cenzurowaniem oryginałów – jest to po prostu zwykła redakcja, skracająca np. powtarzające się opisy okolicy czy fragmenty mało wnoszące do istoty sprawy. Skróty takie zresztą w bardzo uprzejmy sposób pozaznaczano w książkach wielokropkami.
Reportaże grupowano w każdym tomie tematycznie. W niektórych częściach owych sekcji było więcej niż w innych – można zatem było znaleźć np. nadrozdziały „Przestępstwa popełnione przez młodocianych”, „Wypadki” czy „Zbrodnie o podłożu alkoholowym”. Dominujące i obecne w każdym tomie były jednak trzy główne grupy i tematyki: przestępstwa kryminalne, przestępstwa gospodarcze oraz afery szpiegowskie. Była też i grupa czwarta, częsta, choć mniej regularna od pozostałych: opisy powojennych potyczek oddziałów milicji i Służby Bezpieczeństwa (a raczej, do roku 1954, Urzędu Bezpieczeństwa) z rozmaitego pochodzenia przeciwnikami.
De gustibus non disputandum est, więc niektórzy czytelnicy zapewne najbardziej byli – i być może nadal będą – zainteresowani częściami tyczącymi się przestępstw gospodarczych, inni zaś – szpiegowskich. Ja sam za najlepsze, najciekawsze i, rzecz jasna, przyprawiające o największy dreszcz uważam zaś reportaże stricte kryminalne, których tematem są zbrodnie najcięższego kalibru, czyli głównie zabójstwa.
Stereotyp mordercy w PRL to pijany (i wąsaty) mężczyzna, który po opróżnieniu butelki wódki zaczyna kłócić się z kompanem od kielicha, po czym, chwyciwszy ze stołu nóż, który jeszcze przed chwilą służył do krojenia kiełbasy, ucina pospołu spór z adwersarzem oraz żywot jego samego. Zdarzają się wśród reportaży i takiej natury opowieści, jednak większość traktuje o zupełnie innych przypadkach, sprawach, które przyprawić mogą o zaskoczenie swą nietypowością albo oszołomić mrokiem czy brutalnością. Statystycznie bodaj najwięcej tekstów z tej grupy skupia się na różnego rodzaju napadach rabunkowych, które skończyły się – a czasem zaczęły – morderstwami, planowanymi lub nie. Seria w większości opisuje przestępstwa pojedyncze, jednak są i reportaże o sprawcach, którzy nie poprzestali na jednej ofierze. Można nawet znaleźć kilka opowieści o osobnikach, których w PRL zwano powszechnie „wampirami”, czyli o seryjnych zabójcach, głównie – lecz nie tylko – motywowanych seksualnie. Jest zatem np. osławiony Wampir Zagłębia, Zdzisław Marchwicki, opisany w reportażu „Kryptonim ‘Anna’” – ogromnym, wyczerpującym tekście, najdłuższym w całej serii i wypełniającym niemal jedną trzecią tomu, któremu użycza tytułu. Jest też Stanisław Modzelewski, zwany Wampirem z Gałkówka, jest bezczelny, krwawy rabuś Ślezko vel Bielaj…
Są w tej grupie reportaży sprawy krótkie, rozwiązywane w ciągu przysłowiowych 48 godzin (czasem nawet szybciej); są i takie, które trwały latami. Są śledztwa relatywnie proste, są i skomplikowane niczym labirynt. Bywają przestępstwa znane tylko lokalnie, są też i takie, które niegdyś znała cała Polska – zarówno te ponure i krwawe, jak i te o spokojniejszym przebiegu. Jest zatem np. wyjątkowo głośna swego czasu sprawa Konstantego Federa i Janusza Dębińskiego. Ci dwaj młodociani mordercy, którzy w 1972 roku postanowili rozpocząć chaotyczną, niemal przypadkową mini-falę zbrodni i zastrzelili dwie osoby z chałupniczo przerabianej broni, w zachodniej kryminologii sklasyfikowani zostaliby dziś jako „spree killers”; w Polsce lat 70. byli po prostu sadystycznymi bandytami, których sprawę miesiącami relacjonowały media, a która w końcu znalazła też odzwierciedlenie na srebrnym ekranie, w filmie „Zapis zbrodni”. Ze względnie spokojniejszych sławnych kazusów kryminalnych opisanych w cyklu być może najgłośniejszym jest sprawa nazywana czasem polskim odpowiednikiem rabunku banku Société Générale w Nicei, czyli „taktowny” napad na bank w Wołowie, kanwa filmu „Hazardziści” oraz, pośrednio, inspiracja jednego z komiksów o kapitanie Żbiku i komedii „Vabank”.
Niemal równie ciekawe są często, o dziwo, opowieści o potyczkach milicji z „leśnymi”, i to nie tylko z powodu tego, jak interesujące może być porównywanie ich z opisami tych samych wydarzeń, publikowanymi po latach 90. Oczywiście to ta właśnie grupa reportaży z serii jest dziś, by ująć to eufemistycznie, najbardziej kontrowersyjna. Właściwie – jest jak stalowy pręt na szczycie górskiej wieży, albowiem, obok wielu opisów starć z niedobitkami nazizmu (np. oddziałami sabotażystów z Werwolfu – tak naprawdę dość nielicznymi i dysponującymi mikrym wyposażeniem, ale świetnie sprawdzającymi się w latach powojennych w demonicznej roli widm z mroku), z UPA i OUN czy ze zwykłymi bandami oportunistycznych rabusiów, w niemal każdym tomie cyklu natrafić można też na historie, w których przewijają się nazwiska i pseudonimy ukazywane dziś zwykle w zgoła innym świetle. Oto reportaż o starciu z „Karolem”, oto opowieść o strzelaninach z „Grubym”, oto wspomnienia z pogoni za „Tarzanem”… Każdy z nich jest w tekście po stronie mroku, z którego wykrada się czasem, by łamać zasady i moralność, podczas gdy stający naprzeciw nich funkcjonariusze grają, rzecz jasna, po stronie światła, strzegą porządku i prawa. Są w owej sekcji reportaże o osobach, na których temat i dziś łatwo natknąć się w sieci na skrajnie przeciwstawne opinie, od wybielających po jeszcze bardziej krytyczne niż niegdyś – jest więc np. rozdział o „Burym”, są o „Żelaznym”, o „Wiktorze” i o „Roli”, jest i parę o „Ogniu” – jednak bodaj najbardziej interesujące (i najrzadsze) są takie, które postaci „leśnych” przedstawiają w świetle niemal pozytywnym. Prezentacją taką nagrodzono m.in. tych, którzy odpowiednio wcześnie porzucili broń, zrezygnowali z podziemnej działalności i skorzystali z amnestii, jak np. bohatera reportażu „‘Łobuz’ wyraża skruchę”: tytułowy „Łobuz” to dowódca oddziału z ziemi chełmskiej, który początkowo wdaje się w niejedną potyczkę z Urzędem Bezpieczeństwa i milicją, jednak w końcu, rozczarowany bytem „leśnego”, organizuje dyskretne spotkanie z miejscowym kapitanem milicji i po długiej rozmowie (pełnej wzajemnego respektu oraz błyskotliwych przemyśleń z obu stron) decyduje się wyjść z lasu wraz ze swym oddziałem. Reportaż zamyka optymistyczna scena, w której ludzie „Łobuza” po kolei odwiedzają komendę MO i zostawiają na niej swój starzejący się arsenał, a wychodzą z nowiutkimi urzędowymi zaświadczeniami. (Obecne źródła niewiele mówią na temat postaci i wydarzeń z reportażu, jednak szczątkowe dostępne informacje sugerują, iż rozmowa oraz złożenie broni faktycznie miały miejsce i nawet nie odbiegały zbytnio od książkowego opisu).
Zrozumiałym byłoby spodziewać się ogromnych różnic między narracjami z tej grupy reportaży a przedstawiającymi te same zdarzenia artykułami z czasów obecnych, różnic większych niż między wodą a ogniem. Tymczasem – kolejny niuans wart odnotowania – w niejednym przypadku sprowadzają się one do ledwie kilku szczegółów, aczkolwiek szczegółów kluczowych. Nieraz przy porównaniu reportaży z tomów serii oraz nowych artykułów o tych samych wydarzeniach można odnieść wrażenie, iż po krótkiej redakcji, sprowadzającej się głównie do użycia funkcji „znajdź / zamień”, można by śmiało przenieść je z jednej dekady w drugą i vice versa. Oto w jednym z reportaży mamy na przykład opis zdarzenia, w którym zakonspirowany funkcjonariusz Urzędu Bezpieczeństwa penetruje środowisko wioski związanej z grupą „leśnych”. Historia w pewnej chwili zbacza w niespodziewanym kierunku, gdy to właśnie „leśni” zaczynają tropić funkcjonariusza – i w ramach owego zwrotu akcji strzelają do miejscowego księdza, zirytowani jego biernym tylko, słownym wsparciem i niechęcią do współpracy bardziej aktywnej, popartej namacalnymi konkretami. Obecna opowieść o tych samych wydarzeniach toczy się niemal identycznie, tyle że tym razem do księdza strzelają nie „leśni”, ale jakiś nieznany osobnik związany z tropiącym ich funkcjonariuszem, by tym podstępnym zabiegiem zepsuć im opinię wśród miejscowych. Jeszcze bardziej interesująca jest lektura dawnych reportaży o sprawach, które artykuły dzisiejsze opisują praktycznie bez różnic w narracji samych wydarzeń, ale z kompletnie inną warstwą emocjonalną i punktem widzenia: postaci są te same, ale dawni bohaterowie stają się łotrami, zaś dawne szwarccharaktery – bohaterami bez skazy. Bywa, że powtarzają się nawet obraźliwe rzeczowniki, przymiotniki i przysłówki, tyle że o 180 stopni zmieniają adresatów. Historię zawsze piszą zwycięzcy i fascynująca jest możliwość porównania, jak te same zdarzenia, oddzielone kilkoma dekadami, przedstawiono z diametralnie różnych perspektyw, dwóch przeciwstawnych biegunów.
Z kolei reportaże o przestępstwach gospodarczych najczęściej opisują różnego rodzaju nadużycia w przedsiębiorstwach państwowych – ot, pracownik robi manko, próbuje przykryć je kolejnym i szybko wpada w bagno bez wyjścia – ale są i historie bardziej barwne. Znajdą się zatem opowieści o istnych gangach zakładowych złodziei, o plagach fałszowania dokumentów w celu uszczuplania zasobów w magazynach, o przebiegłych przemytnikach… Niejedna zapada w pamięć, jak choćby saga o aroganckiej dyrektorce, zmuszającej podwładne – najczęściej młode dziewczęta, przybyłe z okolicznych wiosek – do uiszczania „kontrybucji”, które lokuje w prywatnej hodowli zwierząt futerkowych, albo historia pracownika firmy, który regularnie dokonuje „wypłat” z jej budżetu do własnej kieszeni, podczas gdy kasjer, przekonany, iż to on wciąż myli się w rachunkach, bezustannie uzupełnia straty z kieszeni swojej. Natura wykroczeń z tej kategorii sprawia, że traktujące o nich reportaże są – w zależności, rzecz jasna, od natury i wagi wykroczenia – często lżejsze od pozostałych. Niektóre napisane są nawet z przymrużeniem oka i niemal humorystycznym podejściem, a ich antybohaterowie, w odróżnieniu od zbrodniarzy z sekcji przestępstw kryminalnych, przedstawiani bywają z politowaniem czy wręcz kpiarsko.
Historie szpiegowskie są już z reguły nieco mniej pobłażliwe dla opisywanych w nich delikwentów, choć zdarza się w nich wyrozumiałość dla okoliczności, które sprawiły, iż zaplątali się oni w daną aferę, bywa też np. docenienie odpowiednio przekonującej skruchy... Przedstawiane w nich sprawy to zwykle próby rekrutacji informatorów w rozmaitych newralgicznych instytucjach oraz kupowanie informacji na temat tajemnic wojskowych. Sporo jest wśród nich śledztw dotyczących zainteresowania podejrzanych turystów sekretami rozmaitych instalacji militarnych; nikt z autorów nie kwapi się wprawdzie z uwypuklaniem pewnego drobnego szczegółu owych zdarzeń, ale między wierszami doczytać można (a w obecnych źródłach potwierdzić, choćby dzięki nazwom miejscowości), iż najczęściej chodziło nich o bazy wojsk radzieckich na terenie Polski. Jednostki LWP najwyraźniej nie interesowały szpiegów aż tak bardzo, by uznawali je za warte przesadnego, nomen omen, zachodu. Czy był to powód do ulgi, czy może raczej do nadąsania – tego już się w reportażach nie uświadczy.
Jest też i w tej sekcji szpiegostwo przemysłowe, i to w całkiem sporej ilości. Rzadsze jednak są tu historie niczym z Edmunda Niziurskiego, czyli potajemne wykradanie niezwykłych polskich wynalazków, a częstsze – tyleż zaskakujące, co przygnębiająco-zabawne przypadki prób kopiowania np. sprytnych rozwiązań i trików technicznych z polskich fabryk. Oczywiście w zamyśle wynalazców brały się one z potrzeby wywołanej brakiem materiałów czy opóźnionymi dostawami. Na Zachodzie przydatne i pożądane mogły zaś być z innej, prostszej przyczyny – otóż można byłoby dzięki nim znacznie ograniczyć koszty produkcji, a czasem zredukować zatrudnienie…
Znających reportaże z czasów PRL nie zaskoczy częsta obecność prawdziwych nazwisk – sprawców, ofiar, śledczych, czasem nawet świadków. Czasem autorzy ukrywają je jednak, i to nie tylko w przypadku tych ostatnich; bywa, że i sprawca ukryty jest pod inicjałem albo całkowicie fikcyjnym mianem. Nie ma zaś w reportażach tego, co w polskim gatunku kryminałów wziętych z życia powszechne było przed wojną, a w PRL zdarzało się jeszcze w latach 60. – skwapliwego podawania adresów ofiar i świadków. Nie ma też, na szczęście, plagi niektórych skądinąd świetnych serii kryminalnych – patrz np. pamiętny, monumentalny rosyjski serial dokumentalny „Kriminalnaja Rossija” – czyli ubarwiania treści poprzez mieszanie spraw autentycznych z historiami od początku do końca zmyślonymi. Moje własne próby weryfikacji opisywanych w książkach przypadków zawsze kończyły się potwierdzeniem ich prawdziwości.
Z perspektywy dzisiejszego czytelnika gatunku true crime reportaże w tomach to, toutes proportions gardées, mieszanka o wielu smakach. Smakach znanych, smakach zwietrzałych – ale, o dziwo, także smakach świeżych. Sporo z opisanych w serii przypadków to wielokrotnie odgrzewane dziś aż do niesmaku kotlety, które w latach 70. były jednak przyprawiającą publikę o gęsią skórkę nowością. W co najmniej kilkunastu rozpoznać można pierwowzory fabuł kryminalnych powieści, opowiadań i filmów z PRL. W niektórych – można się tych późniejszych inspiracji domyślać, choć ich podobieństwo może być też zbiegiem okoliczności.
(Przykładowo, przedstawiona w jednym z reportaży scena ucieczki przed oddziałem UPA wśród śniegów bieszczadzkiej zimy łudząco przypomina jedną ze scen w filmie „Ogniomistrz Kaleń” z 1961 roku, aczkolwiek scenariusz jego powstał na podstawie częściowo autobiograficznej powieści „Łuny w Bieszczadach”, autorstwa Jana Gerharda. Być może zbieżność była kwestią przypadku, a być może Gerhard zainspirował się tym samym wojennym wydarzeniem, które poznać mógł z opowieści frontowych kolegów. Warto przy okazji zaznaczyć, że Jan Gerhard, wieloletni redaktor naczelny tygodnika „Forum”, padł w 1971 roku ofiarą brutalnego morderstwa, dokonanego w jego własnym mieszkaniu w Warszawie. Przedwojenne i wojenne losy Gerharda – vel Wiktora Bardacha, bo pod takim nazwiskiem się urodził, oraz Marca Verheggena, bo takie miano przybrał, gdy działał we francuskim ruchu oporu – były, nawet jak na tamte lata, dość niezwykłe. Jako młodzian był prawicowym syjonistą, później zaś zraził się do owej ideologii i zwrócił ku organizacjom lewicowym. Podczas wojny trafił do Francji, gdzie dynamicznie działał w zbrojnym ramieniu jej partyzantki. W 1945 roku wrócił do Polski, wstąpił do armii i przez kilka lat zapamiętale walczył z oddziałami UPA, aż dosłużył się stopnia pułkownika. Następnie przez parę lat był prześladowany i szykanowany przez stalinowskie służby, by w końcu, po odwilży politycznej, przejść do dziennikarstwa i pisarstwa, w którym często skupiał się na zdecydowanym, nieustępliwym przedstawianiu czytelnikom wojennych i powojennych poczynań i postępków UPA oraz OUN. Ku wojnie lub polityce wielu kierowało zatem swe podejrzenia odnośnie sprawców mordu – niektórzy byli pewni, iż była to zemsta amnestionowanych nieco wcześniej byłych członków oddziałów, z którymi Gerhard toczył walkę najpierw karabinem, a potem piórem. Inni uważali, że pisarza z bliżej niejasnych przyczyn zlikwidowali przedstawiciele tajnych służb PRL, a może jakiegoś innego kraju, wschodniego lub zachodniego. Jeszcze inni doszukiwali się zaś w śmierci Gerharda ech jego tajemniczej przeszłości we francuskim wojennym podziemiu albo w innych sekretnych organizacjach… Prawda, jak w wielu podobnych przypadkach, okazała się bardzo prozaiczna: pisarza zamordował znajomy rodziny, arogancki, narcystyczny i chciwy psychopata, który uwiódł córkę małżeństwa Gerhardów i który w śmierci jej ojca upatrywał szybkiej drogi dostania się do zasobów finansowych rodziny, jak również sposobu na uniknięcie nieuchronnego rozszyfrowania przez redaktora setek kłamstw, jakimi – począwszy od przedstawienia jej swego ambitnego i całkowicie fikcyjnego życiorysu – młody szarlatan omotał dziewczynę. Za zbrodnię sprawca trafił na szubienicę, wraz ze swym pomocnikiem – zapatrzonym w niego, prostym rówieśnikiem, który uważał się za jego prawą rękę i przyjaciela, a który w rzeczywistości był tylko kolejną z całej plejady osób zmanipulowanych i wykorzystanych przez amoralnego oportunistę).
Inne opisane w cyklu zdarzenia i śledztwa są z kolei znane i pamiętane już przez niewielu, obecne dziś głównie w odległych wspomnieniach osób, które miały z nimi bezpośrednią styczność albo kiedyś poznały je z przekazu innych. Są wreszcie i sprawy całkowicie zapomniane, nawet w miejscowościach, w których się wydarzyły… i, nieco paradoksalnie, dzięki temu zapomnieniu to właśnie one, odkryte po dekadach na nowo, stają się świeże – a przynajmniej intrygująco odświeżone.
Misz-masz natury przedstawionych w cyklu przestępstw czyni z nich prawdziwie ogromny pitawal czterech dekad PRL, kronikę intrygującą nie tylko dzięki samej treści reportaży, ale i tle wielu z nich. Czasem świadomie, czasem przypadkiem wybiega ono bowiem poza kryminologię i dziennikarstwo, a wkracza w historię, socjologię, geografię – nawet w psychologię jednostki i tłumu. Dokumentuje naturę kraju i zwyczaje społeczeństwa w czasach, które minęły, odzwierciedla codzienność oraz zmiany na przestrzeni lat, odtwarza rozwój polskich miast i dzieje wsi… Uwiecznia dni, w których natury milicyjnych śledztw łatwiejsze bywały dla konstruujących je autorów fikcji – nie trzeba było wówczas przejmować się choćby telefonami, kamerami ulicznymi czy gęstym ruchem samochodowym – za to ciężkim nieraz wyzwaniem okazywały się w rzeczywistości.
- Jaromir Król
Comments
Post a Comment